Pohl Frederic - Gateway Za Błękitnym Horyzontem Zdarzeń - W drodze do obłoku Oorta
W DRODZE DO OBŁOKU OORTA
1282 dnia naszej opłaconej z góry podróży nie swoim statkiem do Obłoku Oorta wielką frajdę sprawiła nam poczta. Vera zamigotała wesoło i podeszliśmy, żeby odebrać listy. Sześć było dla mojej pełnej temperamentu przyrodniej szwagierki od słynnych gwiazdorów - no, może nie wszyscy byli gwiazdami kina. Pisze po prostu do sławnych, przystojnych chłopaków, bo ma tylko czternaście lat i potrzebuje mężczyzny, o którym mogłaby marzyć, a oni odpisują, bo zdaniem ich agentów to dobra reklama. Był też i list ze starego kraju dla Paytera, mojego teścia. Długi, po niemiecku. Chcą, żeby wrócił do Dortmundu i kandydował na burmistrza, czy jakiegoś tam Burgermeistra. Oczywiście, zakładając, że będzie żył, kiedy wróci, a dla każdego z naszej czwórki to tylko założenie. Ale nie tracą nadziei. Były dwa prywatne listy do mojej żony, Lurvy. Przypuszczam, że od jej byłych narzeczonych. I list do nas wszystkich od biednego wdowca po Trish Bover, czy też jej męża - w zależności od tego, czy uznamy Trish za żywą czy martwą.
"Czy natrafiliście na ślady statku Trish?
- Hanson Bover"
List był krótki, ale wzruszający - tylko na to go było stać. Poleciłem Verze, by odesłała mu tę samą, co zawsze odpowiedź: „Bardzo nam przykro - nie". Miałem dużo czasu, żeby zająć się tą korespondencją, ponieważ do Paula C. Halla, czyli mnie - nic nie przyszło.
Przeważnie nikt do mnie nie pisze i chyba właśnie dlatego często gram w szachy. Payter uważa, że mam szczęście, że w ogóle uczestniczę w wyprawie. Pewnie by mnie tu nie było, gdyby on nie włożył w to swoich własnych pieniędzy, finansując całą rodzinę. A także swoich umiejętności, chociaż każdy z nas coś potrafi. Payter jest technologiem żywności, ja - inżynierem budowlanym, moja żona Dorema - lepiej jej tak nie nazywać i przeważnie mówimy na nią Lurvy - jest pilotem. I to cholernie dobrym. Lurvy jest młodsza ode mnie, ale spędziła na Gateway sześć lat. Wprawdzie nigdy na nic nie trafiła i wróciła prawie bez grosza, za to wiele się nauczyła. Zresztą nie tylko pilotażu. Czasami patrzę na pięć bransolet podróżnych - każda oznacza jedną wyprawę - i na jej dłonie, mocne i pewne na pulpicie sterowniczym statku, za to ciepłe i rozgrzewające, gdy mnie dotykają... Nie wiem zbyt wiele o tym, co przeszła na Gateway. I może nie powinienem.
Ta druga, ten cholernie pociągający podlotek, to jej przyrodnia siostrzyczka - Janine. Ach, ta Janine! Czasami ma czternaście lat, a kiedy indziej czterdzieści! Gdy jest czternastolatka, pisuje swoje wylewne listy do gwiazdorów i bawi się zabawkami - postrzępionym, wypchanym pancernikiem, modlitewnym wachlarzem Heechów (prawdziwym!) i ognistą perłą (imitacją), którą jej kupił ojciec, żeby skusić do udziału w wyprawie. Kiedy ma czterdziestkę, bawić się chce przede wszystkim mną. Oto i my wszyscy - od trzech lat siedzimy sobie na głowie. I staramy się nawzajem nie pozabijać.
Nie byliśmy jedynymi ludźmi w kosmosie. Z rzadka dostawaliśmy wiadomość od naszych najbliższych sąsiadów - bazy Trytona, czy jakiegoś statku, który zboczył z kursu. Ale Tryton z Neptunem mocno nas wyprzedzały w swojej orbicie. Na odpowiedź od nich trzeba było czekać trzy tygodnie. A poszukiwacze nie mogli na nas tracić energii, chociaż teraz byli od nas oddaleni tylko o pięćdziesiąt godzin świetlnych. Nie przypominało to w niczym sąsiedzkiej pogawędki.
A więc co miałem robić? Grałem w szachy z komputerem pokładowym.
Oprócz tego rodzaju zajęć, w drodze do Obłoku Oorta niewiele jest do roboty. A poza tym to dobry sposób, by pozostać neutralnym w Wojnie Między Dwoma Kobietami, nieustannie toczącej się na naszym pokładzie. Potrafię znieść mego teścia, jeśli muszę. Przeważnie trzyma się z boku, o ile to w ogóle możliwe w czterystu metrach sześciennych. Za to nie zawsze potrafię znieść jego dwie zwariowane córeczki, chociaż kocham je obie.
Wiem, że byłoby dużo łatwiej, gdybyśmy mieli więcej przestrzeni. Ale w statku nie sposób wyjść na spacer po okolicy. Od czasu do czasu, owszem, można zrobić krótkie wyjście przez właz EVA, żeby sprawdzić ładunki boczne i szybko się rozejrzeć: Słońce nadal było prawie najjaśniejszą gwiazdą w swojej konstelacji, jaśniej świecił jedynie Syriusz przed nami i Alfa Centauri poniżej ekliptyki i trochę z boku. Ale to nie więcej niż godzina - potem trzeba wracać. Statek nie należał do zbyt komfortowych - zrobili go ludzie w zamierzchłych czasach i nie był zaprojektowany na misje dłuższe niż sześć miesięcy. My mieliśmy gnieździć się w nim przez trzy i pół roku! O, Boże! Chyba nam odbiło, żeby się na coś takiego zgodzić. Cóż za pożytek z kilku milionów dolarów, jeśli zdobywając je dostajesz bzika?
Dużo łatwiej było się dogadać z naszym pokładowym mózgiem. Kiedy grałem z nią nachylony nad pulpitem i z ogromnymi słuchawkami na uszach, mogłem odciąć się od Lurvy i Janinę. Mózg nazywał się Vera - tak ją ochrzciłem, choć nie miało to nic wspólnego z nią, to znaczy z jej płcią. Czy też z jej prawdomównością, ponieważ pozwalała sobie czasami na oszukiwanie. Kiedy była podłączona do wielkich komputerów na orbicie czy na Ziemi, była bardzo, ale to bardzo sprytna. Ale nie potrafiła prowadzić zbyt mądrej rozmowy, ponieważ na otrzymanie odpowiedzi potrzebowała pięćdziesięciu dni, a więc nawet gdy była do nich podłączona, nie grzeszyła inteligencją.
- Królem z H2 na H3, Vera.
- Dziękuję - długa przerwa, podczas której sprawdzała moje parametry, żeby się upewnić, z kim rozmawia i co ma robić.
- Goniec bije skoczka.
Kiedy graliśmy w szachy mogłem Verze dołożyć, chyba że oszukiwała. Ale jak to robiła? Po jakichś dwustu moich wygranych wygrała partię. Potem ja wygrałem pięćdziesiąt, a ona jedną. Potem szliśmy równo przez jakieś dwadzieścia partii, a potem ogrywała mnie za każdym razem, dopóki nie uzmysłowiłem sobie, co robi. Przekazywała pozycje i plany dużym komputerom na Ziemi i kiedy przerywaliśmy grę, co nam się czasami zdarzało, ponieważ Payter czy któraś z kobiet odciągali mnie od szachownicy, miała czas, żeby uzyskać z terminalu analizę planów i sugestie co do zmiany taktyki. Duże maszyny przekazywały Yerze, jakie mogą być moje posunięcia i jak na nie zareagować. I jeżeli terminal Very odgadywał właściwie - Vera pokładowa wygrywała. Nie zadałem sobie trudu, by z tym skończyć. Po prostu już nie przerywałem partii, a potem byliśmy tak daleko, że nie miała czasu zasięgnąć rady i znów wygrywałem z nią za każdym razem.
Szachy to chyba jedyna gra, w której przez te trzy i pół roku odnosiłem sukcesy. Nie było sposobu, żebym wygrał cokolwiek w tej dużej grze, jaka toczyła się między moją żoną Lurvy i jej pełną temperamentu czternastoletnią przyrodnią siostrzyczką, Janine. Przez dłuższy czas stary Payter znajdował się między młotem a kowadłem, zaś Lurvy starała się być matką dla Janine, która z kolei starała się być wrogiem Lurvy. Co jej się udawało. Zresztą, nie tylko z winy Janine. Lurvy, na przykład, potrafiła wypić kilka drinków - to jej sposób na zabicie nudy, a potem orientowała się, że Janine wzięła jej szczotkę do zębów, czy że niechętnie zrobiła to, co miała zrobić, czyli sprzątnęła miejsce przygotowywania posiłków zanim zaczęło cuchnąć, ale nie umieściła odpadów organicznych w przetwarzaczu. I wtedy się dopiero zaczynało. Od czasu do czasu dawały pełny popis swoich możliwości - rytualną rozmowę przerywaną wybuchami.
- Strasznie mi się podobają te twoje niebieskie spodnie, Janine. Czy chcesz, żebym ci sfastrygowała ten szew?
- W porządku, zgoda, prztyłam. Do tego zmierzasz? W każdym razie to lepiej, niż zapijać się przez cały czas. - Potem od nowa układały sobie nawzajem włosy. A ja wracałem do partyjki szachów z Verą. Była to jedyna bezpieczna rzecz, jaką mogłem zrobić. Kiedy tylko próbowałem się wtrącać, natychmiast jednoczyły się przeciwko mnie.
- Ty pieprzona męska, szowinistyczna świnio, dlaczego nie skrobiesz podłogi w kuchni?
Co zabawne, kochałem je obie. Oczywiście na odmienny sposób - choć miałem kłopoty, żeby to uświadomić Janine.
Powiedzieli nam, w co się pakujemy, kiedy zgłosiliśmy się na misję. Poza psychiatryczną kontrolą, rutynową w przypadku długich podróży, wszyscy czworo mieliśmy za sobą wiele wykładów na ten temat, a to, co powiedział psychiatra, sprowadzało się do zasady: róbcie co się da! Wyglądało na to, że podczas procesu refamilizacji będę musiał się nauczyć ojcostwa. Payter był za stary, nawet jeśli był jej ojcem biologicznym. Lurvy nie należała do osób zbyt udomowionych, czego się zresztą można było spodziewać po byłym pilocie z Gateway? Wszystko spadało na mnie - psychiatra ujął to wystarczająco jasno. Tylko nie powiedział, jak mam sobie z tym poradzić.
Tak więc mając czterdzieści jeden lat znajdowałem się ileś tam jednostek astronomicznych od Ziemi, daleko poza orbitą Plutona, jakieś piętnaście stopni od płaszczyzny ekliptyki, dążąc za wszelką cenę, by nie kochać się ze szwagierką, zawrzeć pokój z żoną i utrzymać rozejm z teściem. Kiedy budziłem się (o ile mi pozwalano zasnąć), uświadamiałem sobie wagę tych problemów i byłem szczęśliwy, że dotrwałem do następnego dnia.
Żeby przestać o nich myśleć, starałem się myśleć o dwóch milionach dolarów na głowę, które mieliśmy dostać po zakończeniu misji. Kiedy to zawodziło, starałem się myśleć o jej wiekopomnym znaczeniu, nie tylko dla nas, ale dla każdej żywej istoty ludzkiej. To było dostatecznie prawdziwe. Jeśli się wszystko uda, uchronimy ogromny procent rasy ludzkiej od śmierci głodowej.
Sprawa była naprawdę wielkiej wagi. Czasami nawet tak to odbierałem. Ale to przecież ludzie wpakowali nas do tego śmierdzącego obozu koncentracyjnego na zawsze - tak się mogło wydawać. I czasami, wiecie co? Miałem nawet nadzieję, że zdechną z głodu.
Dzień 1283.
Budząc się usłyszałem, że Vera buczy i brzęczy tak jak wtedy, kiedy przyjmuje polecenie działania. Odpiąłem zamek przytrzymujący płachtę i wysunąłem się z naszego kokona, ale Payter już wisiał na drukarce.
- Gott sei dammt! - zazgrzytał. - Mamy zmianę kursu.
Chwyciłem za poręcz i przesunąłem się, żeby to zobaczyć, ale Janine, która z przejęciem robiła inspekcję swych policzków w poszukiwaniu pryszczy, zdążyła przede mną. Wsadziła głowę Payterowi przed nosem, przeczytała wiadomość i wycofała się z pogardliwą miną. Payter przez chwilę zagryzał wargi.
- Nie interesuje cię to? - spytał z furią.
Janine lekko wzruszyła ramionami, nawet na niego nie spojrzawszy.
Lurvy wysuwała się właśnie z kokona, zapinając roboczy kostium.
- Zostaw ją w spokoju, tato. A ty, Paul, włóż coś na siebie.
Pozostawało mi tylko zrobić tak jak mówi, a na dodatek miała rację. Najłatwiej było uniknąć kłopotów z Janine, kiedy zachowywałem się jak purytanin. Zanim wyłowiłem swoje szorty z kłębowiska pościeli, Lurvy zdążyła odczytać wiadomość. Słusznie - ona jest pilotem. Podniosła głowę uśmiechając się.
- Paul, za jakieś jedenaście godzin musisz skorygować kurs. Może już po raz ostatni. Cofnij się - poleciła Payterowi, który nadal wisiał nad pulpitem. Przesunęła się w dół i zaczęła stukać na klawiaturze kalkulatora Very. Przyglądała się, jak układają się trajektorie i nacisnęła klawisz, żeby otrzymać rozwiązanie.
- Siedemdziesiąt trzy godziny i osiem minut do lądowania - pisnęła.
- Mogłem to sam zrobić - poskarżył się ojciec.
- Nie marudź, staruszku. Trzy dni i jesteśmy na miejscu. Może coś będzie widać przez teleskop, kiedy się obrócimy.
- Moglibyśmy to widzieć już od miesięcy, gdyby ktoś nie rozwalił dużego teleskopu - rzuciła przez ramię Janine, ponownie zajęta wyciskaniem pryszczy na policzkach.
- Janine! - Lurvy kiedy miała na to ochotę potrafiła cudownie panować nad sobą, i tym razem tak było. - Czy nie uważasz, że to raczej okazja do radości, niż kłótni? - głos rozsądku przeważył. - Ty oczywiście jesteś odmiennego zdania. Proponuję, żebyśmy się wszyscy napili, ty też.
Wkroczyłem szybko, zapinając szorty - znałem bowiem ciąg dalszy tego scenariusza.
- Czy chcecie posłużyć się do manewru rakietami na paliwo chemiczne, Lurvy? W takim razie Janine i ja wyjdziemy, żeby sprawdzić ładunki boczne. Może napijemy się, jak wrócimy?
- Świetny pomysł, kochanie - Lurvy uśmiechnęła się promiennie. - Ale może tata i ja strzelimy sobie szybciutko po jednym i potem dołączycie do nas, o ile oczywiście nie macie nic przeciwko temu.
- Włóż skafander! - poleciłem Janine, powstrzymując ją od zrobienia jakiejś uwagi, która spowodowałaby wybuch. Najwyraźniej postanowiła nie sprzeciwiać się, ponieważ usłuchała bez żadnych komentarzy. Sprawdziliśmy sobie nawzajem zapięcia, ale Lurvy i Payter sprawdzili je ponownie - kolejno wepchnęli nas do wyjścia i na linach wypuścili w przestrzeń. W pierwszym odruchu obydwoje spojrzeliśmy w kierunku domu - niezbyt wesoły widok - Słońce wyglądało jak jasna gwiazda, a Ziemi w ogóle nie było widać, choć Janine zwykle twierdziła, że ją widzi. Następnie spojrzeliśmy w kierunku Fabryki Pożywienia, ale tam też nic nie było widać. Gwiazdy są do siebie podobne, szczególnie przy dolnej granicy jasności, kiedy jest ich na niebie pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt tysięcy.
Janine pracowała szybko i sprawnie, postukując w sworznie wielkich odrzutników jonowych przymocowanych do boku statku, podczas gdy ja sprawdzałem napięcie stalowych pasów. Z Janine tak naprawdę nie był zły dzieciak - wprawdzie na swoje czternaście lat była wyjątkowo pobudliwa seksualnie, ale to przecież nie jej wina, że nie miała na kim wypróbować swej kobiecości, tak jak mają na to ochotę nastolatki. Oprócz mnie, czy ojca, który jeszcze mniej ją satysfakcjonował. Ze statkiem było wszystko w porządku. Tego się zresztą spodziewaliśmy. Czekała na mnie przy kikucie obsady dużego teleskopu, a w dowód swego dobrego humoru nie powiedziała ani słowa o tym, kto spowodował, że odłamał się i odpłynął. Przepuściłem ją w drodze powrotnej pierwszą. Zostałem jeszcze kilka minut. Nie dlatego, żeby mi się ten widok szczególnie podobał. Ale dlatego, że te minuty w przestrzeni to jedyna w ciągu tych trzech i pół roku okazja posmakowania choćby odrobiny samotności.
Prędkość statku nadal wynosiła ponad trzy kilometry na sekundę, ale oczywiście trudno było to stwierdzić z powodu braku punktów odniesienia. W zasadzie wydawało się, że stoimy w miejscu. Tak to przez te całe trzy i pół roku odbieraliśmy. Jedna z historii, które często opowiadał stary Payter mówiła o jego ojcu, członku SS Werewolf. Młody esesman nie mógł sobie liczyć więcej niż szesnaście lat, kiedy nadszedł kres Wielkiego Fuhrera. Miał za zadanie dostarczyć odrzutowe silniki eskadrze Luftwaffe, która dopiero co została wyposażona w Me 210. Payter opowiadał, że jego ojciec poszedł na śmierć czując się odpowiedzialnym za to, że ich nie dostarczył na czas, tak, aby rozbić w puch Lancastery i B 17, i tym samym zmienić wynik wojny. Wydawało nam się to dość zabawne - przynajmniej wtedy, kiedy słyszeliśmy tę historię po raz pierwszy. Chociaż nie w tym rzecz. Najbardziej śmieszyło nas, jak hitlerowcy je transportowali. Całą drużyną. Nie końmi - lecz wołami. Nawet nie na wozie - tylko saniami. Najnowocześniejsze, dopracowane w najdrobniejszych szczegółach turbiny ponaddźwiękowe - wtedy istne dzieła sztuki. A na lotnisko dostarczał je jasnowłosy gówniarz z batem, po kostki brodzący w krowim łajnie.
Tkwiliśmy w kosmosie wlokąc się, przebywając drogę, którą statek Heechów pokonałby w ciągu dnia - gdybyśmy mieli taki statek i gdybyśmy mogli spowodować, żeby robił to, co chcemy - i odczuwałem coś na kształt współczucia do ojca Paytera. Sami byliśmy w podobnej sytuacji. Brakowało nam tylko krowiego łajna.
Dzień 1284.
Z trudem wcisnęliśmy się w system podtrzymania życia i wpięliśmy w fotele przyśpieszenia, szczelnie podłączone do zbiorników powietrza i pakietów środków niezbędnych do życia, ale na szczęście zmiana kursu przebiegła bezboleśnie. Ponieważ chodziło o minimalne delta V, cała sprawa nie była warta zachodu. Poza tym, oddaleni o pięć tysięcy jednostek astronomicznych od domu, niewielki mieliśmy pożytek z systemu podtrzymania życia, gdyby sprawy przybrały na tyle zły obrót, że byłby nam potrzebny. Ale wykonaliśmy to zgodnie z instrukcją - tak zresztą, jak wszystko od trzech i pół roku.
Obróciliśmy się, a rakiety manewrujące, zrobiwszy swoje, wyłączyły się i przekazały pracę silnikom jonowym. Potem Vera poszemrała i pocmokała, i z ociąganiem stwierdziła, że wszystko - jak się jej wydaje - jest w porządku, o ile potrafi to ocenić nie czekając oczywiście kilka tygodni na potwierdzenie z Ziemi - i wtedy ją zobaczyliśmy! Lurvy pierwsza wyskoczyła ze swego fotela, natychmiast znalazła się przy wizjerach i dosłownie w ciągu kilku sekund ustawiła ostrość.
Zebraliśmy się wokół, wytężając wzrok. Fabryka Pożywienia!!!
Migotała w wizjerze i trudno było utrzymać ostrość. Nawet rakieta jonowa powoduje minimalne wibracje statku - poza tym ciągle znajdowaliśmy się daleko. Ale najważniejsze, że była! W ciemności naznaczonej gwiazdami dziwny kształt błyszczał, niebieskim światłem.
Fabryka przypominała podłużny budynek biurowy. Ale jeden koniec był zaokrąglony i wyglądało, jakby ktoś wyjął z niego jakiś zagięty kawałek.
- Myślisz, że coś się z nią zderzyło? - spytała zaniepokojona Lurvy.
- Skądże znowu, odparł ojciec. - Po prostu tak została zbudowana. Co w ogóle wiemy o projektach Heechów?
- Skąd ta pewność? - rzuciła Lurvy, ale ojciec nie odpowiedział; nie musiał. Wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że przecież nie może wiedzieć i że przemawia przez niego jedynie nadzieja, bo jeśli fabryka została zniszczona, to jesteśmy w kropce. Premie starczyły na sam lot, ale tak naprawdę liczyliśmy na pieniądze, które zrekompensowałyby nam te siedem lat podróży w obie strony, a które zapłaciliby nam za to, że Fabrykę Pożywienia można by uruchomić. A przynajmniej zbadać i skopiować.
- Paul - zaczęła nagle Lurvy. - Spójrz na ten bok, który się właśnie do nas odwraca. Czy to nie statki?
Zmrużyłem oczy, starając się zorientować, co to takiego. Na długim, prostym boku obiektu widać było kilka wypukłości, trzy czy cztery mniejsze, dwie całkiem duże. Wyglądały jak na zdjęciach asteroidu Gateway, które kiedyś widziałem. Ale...
- Przecież to ty byłaś poszukiwaczem - odparłem.
- Co o tym sądzisz?
- Mnie się wydaje, że to statki. Boże! Czy widziałeś te dwa ostatnie? Jakie ogromne! Byłam w Jedynkach, Trójkach i oglądałam wiele Piątek. Ale czegoś takiego w życiu nie widziałam. Gdybyśmy tylko mieli takie statki!
- Skończcie z tym gdybaniem! - wtrącił się ojciec.
- Gdybyśmy mieli takie statki i gdyby latały tam, gdzie chcemy, no jasne, wszechświat stałby przed nami otworem. Miejmy nadzieję, że są sprawne. Że cokolwiek tam działa!
- Będą działały - zaśpiewał z tyłu słodki głosik i kiedy odwróciliśmy się, zobaczyliśmy Janine klęczącą na kolanach pod wężem aparatu ekstrakcyjnego i trzymającą wyciskaną butelkę naszego najlepszego bimbru z przetworzonego ziarna. - Warto to oblać - uśmiechnęła się.
Lurvy popatrzyła na nią z namysłem, ale panowała nad sobą.
- Tak, to dobry pomysł, Janine - zgodziła się. - Poczęstuj wszystkich.
Janine, jak przystało na elegancką kobietę, wypiła mały łyczek i podała spirytus ojcu.
- Pomyślałam sobie, że ty i Lurvy mielibyście ochotę na kieliszek przed snem - tłumaczyła się, odchrząknąwszy. Dopiero niedawno, na swoje czternaste urodziny zaczęła pić mocniejsze trunki i nie bardzo jej to jeszcze szło. Nadal nie lubiła naszego bimbru, ale piła go, ponieważ uznawała to za atrybut dorosłości.
- Świetny pomysł - przytaknął ojciec. - Jestem już na nogach, zaraz, ile to? Od prawie dwudziestu godzin. Wszystkim nam się przyda odpoczynek przed lądowaniem - dodał przekazując butelkę mojej żonie, która wycisnęła dwie uncje do swego dobrze zaprawionego gardła.
- Właściwie nie chce mi się jeszcze spać - zauważyła. - Wiesz, na co mam teraz ochotę? Chciałabym raz jeszcze puścić taśmę Trish Bover.
- O, Boże! Lurvy! Widzieliśmy to już milion razy!
- Wiem, Janine. Nie musisz tego oglądać, jeśli nie chcesz. Ale mnie przyszło do głowy, czy przypadkiem jeden z tych statków nie był statkiem Trish i... Po prostu chcę to jeszcze raz zobaczyć.
Wargi Janine zwęziły się, ale geny były silniejsze - kiedy chciała, potrafiła nad sobą zapanować tak dobrze jak jej siostra. Pod tym kątem też musieli nas przebadać, zanim pozwolili nam lecieć.
- Wywołam ją - powiedziała przysuwając się do klawiatury Very. Payter potrząsnął głową i wycofał się do swojego kokonu, zaciągając za sobą harmonijkową zasłonę, żeby się od nas odseparować, a pozostali zebrali się wokół pulpitu. Ponieważ była to taśma, mieliśmy zarówno wizję, jak i dźwięk, i po dziesięciu sekundach usłyszeliśmy jakieś zgrzyty i mogliśmy zobaczyć biedaczkę Trish, jak wściekła mówi do kamery ostatnie słowa, które to dotarły do ludzkości.
Tragedia jest dramatyczna tylko do czasu, a my słuchaliśmy tego na okrągło przez trzy lata. Puszczaliśmy taśmę co jakiś czas i oglądaliśmy obrazy, które uchwyciła swoją ręczną kamerą. Bez końca zatrzymywaliśmy obraz i powiększaliśmy go, nie tylko dlatego, że mieliśmy nadzieję wydobyć z niego więcej informacji, niż udało się to ludziom z Korporacji, choć tego nigdy nie wiadomo. Po prostu chcieliśmy się upewnić, czy gra jest warta świeczki. Tragedia polegała na tym, że Trish nie wiedziała co odkryła.
- Raport lotu O-74-D-19 - zaczęła dość spokojnie. Spróbowała nawet na swej smutnej, głupawej twarzy wywołać uśmiech. - Zdaje się, że jestem w kłopocie. Wylądowałam na czymś, co przypomina artefakt Heechów, zadokowałam, ale teraz nie mogę uruchomić statku. Rakiety lądownika działają. Ale nie działa główna tablica. A nie chcę zostać tutaj, aż umrę z głodu.
Śmierć głodowa! Kiedy już specjaliści przejrzeli fotografie Trish, zidentyfikowali artefakt - była to Fabryka Pożywienia CHON, na której odnalezienie Korporacja liczyła od lat.
Ale bez odpowiedzi pozostawało nadal pytanie, czy gra jest warta świeczki. Trish z pewnością tak nie uważała. Uważała, że tam umrze i to za darmo, nawet nie zgarnie swoich nagród za misję. I w końcu postanowiła spróbować i wrócić w lądowniku.
Skierowała się na Słońce, włączyła silniki i wzięła proszki. Bardzo dużo - wszystkie, jakie miała. A potem nastawiła zamrażarkę na maks, wsunęła się do środka i zamknęła za sobą drzwiczki.
- Rozmroźcie mnie, kiedy mnie znajdziecie - powiedziała. - I pamiętajcie o mojej nagrodzie.
Może ktoś to kiedyś zrobi. Kiedy ją znajdą. Jeśli w ogóle ją znajdą. Najprawdopodobniej za jakieś dziesięć tysięcy lat. Kiedy ktoś w końcu usłyszy przez radio jej sygnał powtarzany przez automat, będzie już za późno, żeby dla Trish miało to jakiekolwiek znaczenie - nie odpowie.
Vera zakończyła odtwarzanie taśmy i cichutko ją cofnęła. Ekran pociemniał.
- Gdyby Trish była prawdziwym pilotem, a nie jednym z tych poszukiwaczy, co to wskakują do statku, naciskają guzik i pozwalają statkowi robić, co chce - powiedziała nie po raz pierwszy Lurvy - to wiedziałaby, co zrobić. Wykorzystałaby tę odrobinę delta V lądownika, żeby pokonać kątową bezwładność, a nie marnowałaby jej kierując się prosto na Słońce.
- Dzięki, mistrzu - skwitowałem, też zresztą nie po raz pierwszy. - Mogłaby więc liczyć na to, że dotrze do pasa asteroidów znacznie wcześniej, w ciągu tylko sześciu czy siedmiu tysięcy lat.
Lurvy wzdrygnęła się.
- Idę spać - powiedziała, po raz ostatni wyciskając butelkę. - A ty, Paul?
- Daj mu chwilę oddechu, co? - wtrąciła się Janine.
- Chciałam, żeby mi pomógł przerobić zakres czynności przy zapłonie silników jonowych.
Opanowanie Lurvy prysnęło natychmiast.
- Czy aby na pewno to chcesz z nim przestudiować? Nie rób takiej kwaśnej miny. Wiem, że przerabialiście to już wiele razy. A poza tym to zadanie należy do obowiązków Paula.
- A co się stanie, jeśli Paul będzie niedysponowany? - spytała Janine. - Skąd możemy mieć pewność, że właśnie w czasie lądowania nie zacznie się Gorączka?
Tak, tego nikt nie mógł przewidzieć. W rzeczywistości zaczynałem sobie uświadamiać, że właśnie wtedy to się może zdarzyć. Powtarzała się cyklicznie co sto trzydzieści dni, w przybliżeniu do kilkunastu. Jej pora właśnie nadchodziła.
- Jestem trochę zmęczony, Janine - próbowałem się wymówić. - Obiecuję, że zrobimy to jutro. - Czy też kiedy indziej, kiedy ktoś jeszcze będzie w tym czasie na nogach. Najważniejsze to nie zostać z Janine sam na sam.
W statku, którego całkowita kubatura jest nie większa od pokoju hotelowego, trudno coś takiego zorganizować. Trudno, to mało powiedziane -jest to wręcz niemożliwe.
Ale tak naprawdę nie byłem zmęczony i kiedy Lurvy leżała wyciągnięta obok mnie, oddychając zbyt cicho, żeby można było powiedzieć, że chrapie, ale w sposób charakterystyczny dla osoby śpiącej, rozprostowałem się w pościeli zupełnie rozbudzony, podsumowując nasze osiągnięcia. Musiałem coś takiego zrobić przynajmniej raz dziennie, jeśli w ogóle jakieś osiągnięcia przychodziły mi do głowy.
Tym razem coś znalazłem. Ponad cztery tysiące jednostek astronomicznych to długa podróż. Jak na żółwie tempo. Niech to będzie pół tryliona kilometrów, w przybliżeniu. Lecieliśmy spiralą, co znaczyło, że zanim tam dotrzemy, musimy prawie okrążyć Słońce. Nasza droga nie liczyła dokładnie dwadzieścia pięć dni świetlnych, ale sześćdziesiąt. I przy pełnej mocy przez cały czas daleko nam było do prędkości światła. Trzy lata - i, mój Boże! - przez cały czas zastanawialiśmy się, że może komuś uda się dotrzeć tam przed nami pojazdem Heechów! W niczym by to nam nie pomogło. Jeśliby tak się stało, już dawno mogliby się sprzątnąć nam sprzed nosa całą śmietankę. Ciekawe, kiedy przyszłoby im do głowy dać nam o tym znać?
A więc przynajmniej jedno się sprawdziło - podróż nie odbyła się na darmo, ponieważ dotarliśmy prawie do celu.
Teraz pozostało tylko przymocować do tego czegoś jonowe silniki, sprawdzić, czy wszystko działa... i zacząć powoli wracać, holując to na Ziemię. I w jakiś sposób przetrwać czas powrotu. Niech to nawet będą cztery następne lata.
Zacząłem na powrót cieszyć się z tego, że już prawie jesteśmy na miejscu.
Pomysł, żeby czerpać żywność z komet, nie był nowy. Pochodził jeszcze z lat pięćdziesiątych dwudziestego wieku i należał do Kraffta Ehricke'a, tyle że on radził komety skolonizować. Pomysł miał ręce i nogi. Weźmy mały kawałek żelaza i pierwiastki śladowe - żelazo, żeby zbudować sobie mieszkanie, a pierwiastki śladowe, żeby żarcie CHON zmieniać w quiche lorraine - czy hamburgery. I wtedy jedzenia jest w bród. Bo właśnie z tego zbudowane są komety. Trochę pyłu, parę skał i całe mnóstwo zamrożonych gazów. Tlen, azot, wodór, dwutlenek węgla, woda, metan, amoniak. W kółko te same pierwiastki -CHON - węgiel, wodór, tlen, azot, bo cóż innego może znaczyć „CHON", jak nie pierwsze litery ich łacińskich nazw?
Zła odpowiedź. Komety są z tego samego, co ty, a CHON - znaczy jedzenie.
Obłok Oorta zbudowany był z milionów megatonowych porcji żarcia. Na Ziemi żyło dziesięć czy dwanaście miliardów głodnych ludzi, wpatrujących się w kosmos, ludzi, którym na samą myśl o niej ciekła ślinka.
Ciągle się jeszcze zastanawiano, skąd komety wzięły się w Obłoku. Nadal nie wiadomo było, czy poruszają się całymi rojami. Sto lat temu Opik stwierdził, że ponad połowę zaobserwowanych komet można sklasyfikować w ścisłe określone grupy; tak też uważali jego następcy. Whipple powiedział, że gówno prawda, że nie ma grupy, którą można zidentyfikować, i która miałaby więcej niż trzy komety. Tak uważali jego zwolennicy. I wtedy pojawił się Oort, próbując to wszystko jakoś poustawiać. On z kolei uważał, że system słoneczny otacza potężna skorupa komet. Co jakiś czas Słońce wyciąga sobie jedną. Kometa zatacza wówczas pętlę, przechodząc przez peryhelium. Na przykład kometa Halleya, czy ta którą uważa się za Gwiazdę Betlejemską, czy inne. Potem grupka innych facetów zaczęła zastanawiać się, dlaczego tak właściwie ma być. I okazało się, że tak być nie może, gdy do mgławicy Oorta odniesie się rozkład Maxwella. W zasadzie, gdyby przyjąć normalny rozkład, można by założyć, że w ogóle nie ma żadnego Obłoku Oorta. Nie da się w nim zaobserwować parabolicznych orbit - to powiedział R.A. Lyttleton. Ale wtedy z kolei ktoś inny stwierdził, że dlaczego rozkład jazdy komet musi być maxwellowski?
A może jest inny? I na tym stanęło. Są zlepki komet i wielkie połacie przestrzeni kosmicznej, gdzie nie ma prawie żadnej.
A ponieważ nie ma wątpliwości, że Heechowie ustawili swoją maszynerię, żeby się pasła na obfitych pastwiskach komet już wiele setek tysięcy lat temu, mieliśmy teraz coś jakby pustynię kometową. I jeśli nadal działa, niewiele surowca jej zostało. (A może już je wszystkie pożarła?)
Zasnąłem zastanawiając się, jak może smakować jedzenie CHON. Nie mogło być wiele gorsze od tego, co jedliśmy od trzech i pół roku, czyli przeważnie nas samych przetworzonych we wtórnym obiegu.
Dzień 1285.
Janine prawie się udało do mnie dobrać. Grałem w szachy z Verą, wszyscy spali i było mi zupełnie dobrze, kiedy jej ręce przesunęły się nad słuchawkami i zasłoniły mi oczy.
- Daj spokój, Janine - powiedziałem. Kiedy się odwróciłem, miałem skwaszoną minę.
- Chciałam tylko skorzystać z Very.
- Po co? Żeby znowu spłodzić jakiś miłosny list do jednego z tych twoich gwiazdorów?
- Traktujesz mnie jak dziecko - obruszyła się. Co dziwne, była kompletnie ubrana. Jej twarz błyszczała, wilgotne włosy ściągnęła na karku. Wyglądała jak przykładna, grzeczna nastolatka. - Jeśli chodzi o ścisłość, chciałam przerobić z Verą ustawianie silników, bo ty mi nie chcesz w tym pomóc.
Janine poleciała z nami dlatego, że jest inteligentna - wszyscy jesteśmy - musieliśmy być, żeby się na tę misję załapać. Dużo inteligencji wykazywała zwłaszcza w dobieraniu się do mnie.
- W porządku - odparłem. - Masz rację. No cóż, Vera? Cofnij partię i daj nam program napędu Fabryki Pożywienia.
- Jak sobie życzysz... - odpowiedział komputer. Zniknęła szachownica, a na jej miejscu Vera utworzyła hologram Fabryki Pożywienia. Na bieżąco uzupełniła swoje widma z teleskopowych obrazów, które widzieliśmy, i pokazała nam ją teraz w całej okazałości, z chmurą pyłu i z brudną kulą śniegową przylegającą z jednej strony.
- Wymaż chmurę - poleciłem Verze i kiedy obraz stał się ostry, Fabryka Pożywienia ukazała się nam jak na rysunku technicznym. - W porządku. Co najpierw, Janine?
- Dokujemy - odparła natychmiast. - Mamy nadzieję, że nasza kopia ładownika pasuje. Jeśli nie możemy dokować, przypinamy się do jakiegoś punktu na powierzchni. Tak czy inaczej, statek staje się trwałą częścią struktury i możemy wykorzystać własny pęd do kontroli swojej pozycji.
- Co dalej?
- Razem zdejmujemy silnik numer jeden i przymocowujemy go do tylnej części, o tam. - Pokazała na holobrazie. - Staramy się przymocować do tej tutaj płaszczyzny i jak już wszystko jest ustawione, zaczynamy działać.
- Kto kieruje?
- Współrzędne poda nam Vera - o... przepraszam. - Odsunęła się trochę ode mnie i od Very, i złapała mnie za ramię, żeby się z powrotem przyciągnąć. Zostawiła rękę. - Potem powtarzamy to samo z pozostałą piątką. Kiedy pracować będą wszystkie silniki manewrowe, dzięki generatorowi Pu 239 osiągniemy delta V równe dwa metry na sekundę. Wtedy zaczynamy rozpościerać lustrzane folie.
- Nie.
- Ach, racja. Najpierw sprawdzamy, czy przy tym napędzie wszystko gra. Myślałam, że to oczywiste. Potem ruszamy za pomocą energii słonecznej, a kiedy wszystko będzie gotowe, powinniśmy mieć jakieś dwa i ćwierć metra...
- Po pierwsze, im bliżej jesteśmy, tym większą mamy moc. Dobra. A teraz przerobimy osprzęt. Masz przymocować statek do pokrywy z metalu Heechów. Jak to zrobisz?
Odpowiedziała i mówiła jeszcze długo. I jak rany - wiedziała wszystko. Tyle tylko, że dłoń, która leżała na moim ramieniu, znalazła się już pod moim ramieniem, zaczęła przesuwać się po mojej piersi i wędrowała dalej, a Janine przez cały ten czas opowiadała, jak to trzeba spawać i jak osiągnąć kolimację dla odrzutnika, buzia poważna i przejęta - a dłoń już gładzi mój brzuch. I to czternastolatka! Ale nie wyglądała na czternaście lat, nie dotykała jak czternastolatka, ani też nie pachniała jak czternastolatka - musiała dobrać się do resztek Chanel Lurvy. Uratowała mnie Vera - dobrze się stało, bo tak naprawdę przestawało mi zależeć na tym, aby się uratować. Holobraz zastygł, kiedy Janine dostawiała kolejną podpórkę do jednego z silników.
- Polecenie działania - powiedziała Vera. - Czy ci je odczytać, Paul?
- Proszę - odparłem. Janine troszkę cofnęła rękę, holobraz znikł, a na ekranie pojawiła się wiadomość:
Poproszono nas, żebyśmy się do was zwrócili z następującą prośbą. Sądzimy, że syndrom stu trzydziestu dni rozpocznie się w ciągu najbliższych dwu miesięcy. HEW dziękuje za wizualny raport z Fabryki Pożywienia oraz zapewnienie, że sprawy toczą się właściwie. Uważa, że wasza misja jest niezmiernie ważna i w znacznym stopniu zmniejszy napięcie. Sugerujemy posłużenie się załączonym scenariuszem. Prosimy o spełnienie naszej sugestii możliwie jak najszybciej, abyśmy mogli nagrać oraz zaplanować nadanie programu celem uzyskania maksymalnego efektu.
- Czy dać ci scenariusz? - spytała Vera.
- Tak, zrób wydruk.
- Dobrze, Paul. - Ekran zbladł i opustoszał, a Vera zaczęła wyrzucać zadrukowane kartki papieru. Wziąłem się do czytania i posłałem Janine, żeby zbudziła siostrę i ojca. Nie zaoponowała. Uwielbiała występować w programach telewizyjnych na Ziemi. Zawsze potem jako młoda dzielna astronautka dostawała listy od sławnych wielbicieli. Scenariusz był do przewidzenia. Zaprogramowałem Verę, żeby puściła go linijka po linijce. Powinno nam to zająć dziesięć minut. Ale widać tak się stać nie miało. Janine upierała się, żeby siostra ją uczesała i nawet Lurvy postanowiła, że musi się umalować, a Payter chciał, żeby mu przystrzyc brodę. I żebym ja to zrobił. A więc sumując wszystko, łącznie z czterema próbami, zużyliśmy sześć godzin czasu telewizyjnego, nie mówiąc już o miesięcznej dawce mocy. Zebraliśmy się wszyscy przed kamerami. Wyglądaliśmy swojsko, pełni zapału, i wyjaśniliśmy, co zamierzamy zrobić dla telewidzów, którzy zobaczą nas dopiero za miesiąc. Do tej pory już tam powinniśmy dotrzeć. Ale jeśli miało im to w jakikolwiek sposób pomóc, gra była warta świeczki. Od chwili wylotu z Ziemi przeszliśmy już osiem czy dziewięć ataków Gorączki, czy jak kto woli syndromu stu trzydziestu dni. Za każdym razem miała inne objawy. Raz były to fiksacje erotyczne, raz depresja, kiedy indziej apatia czy radość. Byłem na zewnątrz, gdy się zaczął jeden z nich - właśnie przez to zbił się duży teleskop i groziło mi, że nie powrócę do statku. Po prostu mi na tym nie zależało. Miałem halucynacje, odczuwałem samotność i wściekłość, wydawało mi się, że gonią mnie stwory przypominające małpy i chciałem umrzeć. A na Ziemi, gdzie były miliardy ludzi, którzy też to odczuwali w taki czy inny sposób, działo się prawdziwe piekło. Zdarzało się to już od dziesięciu lat - dopiero po ośmiu ustalono, że plaga się powtarza, ale nikt nie znał jej przyczyny.
Wszyscy w każdym razie chcieli, żeby się już więcej nie powtórzyła.
Dzień 1288.
Dzisiaj dokujemy. Payter siedział przy urządzeniach kontrolnych, w takim przypadku nie ufał nawet Verze, gdy tymczasem przymocowana pasami Lurvy nad jego głową korygowała kurs. Zatrzymaliśmy się względnie stabilnie tuż nad cienką chmurą cząsteczek i gazu, nie więcej niż kilometr od samej Fabryki Pożywienia.
Tam, z miejsca, gdzie ja i Janine siedzieliśmy W naszych kombinezonach równowagi biologicznej, trudno było zobaczyć, co się dzieje na zewnątrz. Ponad głową Paytera i gestykulującymi rękami Lurvy widzieliśmy migawki olbrzymiej starej maszynerii, ale tylko migawki. Zaledwie jakiś błysk niebiesko podświetlonego metalu, czy też od czasu do czasu dół do dokowania, lub też zarys starego statku...
- Do diabła! Oddalam się.
- Nie, Payter. Ta cholera ma niewielkie przyśpieszenie.
... a może nawet i gwiazdę. W rzeczywistości nie potrzebowaliśmy kombinezonów i systemu podtrzymania życia. Payter wprowadził nas łagodnie jak do akwarium. Chciałem zapytać, skąd wzięło się to przyśpieszenie, ale obydwaj piloci byli zajęci. Poza tym, jak przypuszczam, sami nie znali odpowiedzi.
- Dobra. Teraz wprowadź statek do lądowiska między tymi dwoma.
- Dlaczego właśnie do tego?
- A dlaczego by nie? Bo ja tak chcę.
Przez następnych parę minut posuwaliśmy się powoli i znowu prawie się zatrzymaliśmy. Ustawiliśmy się dokładnie i zadekowaliśmy statek. Kapsuła Heechów wpasowała się doskonale w stare lądowisko.
Lurvy sięgnęła w dół i wygasiła pulpit. Popatrzyliśmy na siebie. Byliśmy na miejscu.
Albo - mówiąc inaczej - byliśmy w połowie drogi. W pół drogi do domu.
Dzień 1290.
Nie dziwi nas, że Heechowie oddychali w atmosferze, w której mogliśmy żyć. Dziwić mogło jedynie to, że w ogóle coś z niej pozostało po tych dziesiątkach czy setkach tysięcy lat. Nie była to jedyna niespodzianka. Na następne mieliśmy natknąć się później - były znacznie bardziej przykre, a wręcz napawające przerażeniem.
Przetrwała nie tylko atmosfera. Przetrwał cały statek i to na dodatek taki, który działał. Dowiedzieliśmy się o tym, jak tylko znaleźliśmy się w środku i próbniki pokazały nam, że można zdjąć hełmy. Błyszczące niebieskim światłem ściany były ciepłe, odczuwaliśmy delikatną, stałą wibrację. Temperatura wynosiła około dwunastu stopni - chłodno, ale nie chłodniej, niż w niektórych domach na Ziemi. Czy chcecie wiedzieć, jakie były pierwsze słowa wypowiedziane przez człowieka wewnątrz Fabryki Pożywienia? Wypowiedział je Payter:
- Dziesięć milionów dolarów! O Boże! Może nawet sto!
I gdyby on tego nie powiedział, powiedziałby ktoś inny. Nasza nagroda zapowiadała się astronomicznie. Trish nie mówiła w swoim raporcie, czy Fabryka Pożywienia nadaje się do eksploatacji czy nie - wiedzieliśmy, że nasza wyprawa może pójść na marne. Ale oto byliśmy w posiadaniu dużego artefaktu Heechów, takiego, który działa! Nawet nie było z czym go porównać! Tunele na Wenus, stare statki, sama Gateway zostały prawie pół miliona lat temu dokładnie opróżnione z całej zawartości. A to miejsce było umeblowane! Żywe, ciepłe, nadające się do zamieszkania, drżące, przesiąknięte słabym mikrofalowym promieniowaniem. Wyglądało jak nowe.
Nie mieliśmy okazji go zbadać - im szybciej ruszymy w kierunku Ziemi, tym szybciej będziemy mogli zainkasować to, co nam obiecano. Pozwoliliśmy sobie na godzinną włóczęgę w powietrzu, którym można było oddychać, zaglądając do pomieszczeń wypełnionych olbrzymimi kształtami z szarego i niebieskiego metalu, prześlizgując się wzdłuż korytarzy, podjadając podczas tej wędrówki i opowiadając sobie przez kieszonkowe nadajniki o tym, co znaleźliśmy (Vera wszystko to przekazywała następnie na Ziemię). Potem wróciliśmy do roboty. Na powrót się ubraliśmy i rozpoczęliśmy odłączanie ładunków burtowych.
I tu właśnie zaczęły się pierwsze kłopoty.
Fabryka Pożywienia nie znajdowała się na żadnej orbicie. Przyśpieszała. Miała jakiś napęd. Nieduży, mniej niż jeden procent g.
Ale każdy zespół rakiet, które mieliśmy zamontować, ważył ponad dziesięć ton.
Nawet gdybyśmy odczuwali ciężar w jednej setnej oznaczało to ponad sto kilo, nie licząc dziesięciu ton bezwładności. Kiedy zabraliśmy się do odczepiania pierwszego z nich, z jednej strony wymknął się i zaczął odpadać. Payter był tam i złapał go, ale nie mógł utrzymać zbyt długo - przesunąłem się i jedną ręką chwyciłem boczny ładunek, a drugą pas, którym był przymocowany, udało nam się go utrzymać, aż Janine zabezpieczyła go liną. Potem weszliśmy do statku, żeby wszystko przemyśleć. Już byliśmy wykończeni. Po ponad trzech latach w ograniczonej przestrzeni odzwyczailiśmy się od ciężkiej pracy. Bioanalizator Very donosił, że w naszych mięśniach odkładał się kwas mlekowy. Chwilę pogadaliśmy i pożałowaliśmy siebie nawzajem, a potem Payter i Lurvy poszli spać, podczas gdy Janine i ja zastanawialiśmy się, jak zmontować system lin, żeby zabezpieczyć każdy ładunek dopóki się go nie uwolni i przesunie wokół Fabryki Pożywienia na trzech długich linach zabezpieczających tak, żeby na końcu tej wędrówki nie rozbił się o skorupę i nie rozpadł na kawałki. Przewidzieliśmy dziesięć godzin na przesunięcie jednej rakiety. Przy pierwszej zajęło nam to trzy dni. Zanim ją zabezpieczyliśmy, byliśmy sztywni, zupełnie rozbici, serca nam waliły jak młoty, mięśnie bolały. Pozwoliliśmy sobie na pełną wachtę spania i pokręciliśmy się trochę po wnętrzu Fabryki Pożywienia, zanim wróciliśmy do prac przy rakiecie. Najbardziej energiczny z nas był Payter - biegał ile się da po korytarzach.
- Wszystkie kończą się ślepo - doniósł nam po powrocie. - Wygląda na to, że dotrzeć można tylko do mniej więcej jednej dziesiątej obiektu - chyba że wytniemy dziury w ścianach.
- Nie teraz - powiedziałem.
- Nigdy w życiu - zaoponowała twardo Lurvy. - Mamy tylko dowieźć Fabrykę na Ziemię. Jeśli ktoś będzie chciał ją pociąć, to dopiero wtedy, kiedy dostaniemy forsę! - Skrzyżowała ręce na piersiach. - Możemy już chyba zaczynać zabezpieczanie rakiety! - dodała z żalem.
W końcu po kolejnych dwóch dniach udało nam się wszystkie ustawić. Maszyny spawające, którymi mieliśmy przymocować stal do metalu Heechów, sprawdziły się w praktyce. Całość trzymała się kupy, oczywiście na ile mogliśmy to stwierdzić na podstawie badań statycznych. Wycofaliśmy się do statku i poleciliśmy Verze, żeby dała jedną dziesiątą mocy odrzutu.
Natychmiast poczuliśmy lekkie szarpnięcie. Wszystko gra. Uśmiechnęliśmy się do siebie i sięgnąłem do swojej prywatnej torby po butelkę szampana, którą oszczędzałem na tę okazję.
Kolejne szarpnięcie - jeden po drugim nasze uśmiechy znikały. Powinniśmy poczuć tylko jedno przyśpieszenie.
Lurvy podskoczyła do cybernetycznego pulpitu.
- Vera! Jakie jest delta V?
Ekran rozjaśnił się wykresami sił: Fabryka Pożywienia widniała pośrodku, a wektory sił skierowane były w dwu kierunkach. Jedną siłą był nasz system rakiet manewrujących, który robił to, co do niego należało, czyli pchał. A druga była czymś odwrotnym.
- Dodatkowy napęd modyfikuje nasz kurs... Lurvy - doniosła Vera. - Wektor wypadkowy pokrywa się z kierunkiem i wielkością wektora dla poprzedniego delta V.
Nasza rakieta pchała Fabrykę Pożywienia. Ale nie na wiele się to zdawało. Fabryka ciągnęła w drugą stronę.
Dzień 1298.
Zrobiliśmy to, co musieliśmy zrobić. Powyłączaliśmy wszystko i wezwaliśmy pomoc.
Spaliśmy, jedliśmy, włóczyliśmy się po Fabryce. Czas ciągnął się w nieskończoność. Wiele oddalibyśmy za to, żeby dwudziestopięciodniowe opóźnienie nie istniało. Vera nie na wiele się przydawała.
- Przekażcie pełną telemetrię - powiedziała. - Czekajcie na dalsze polecenia. - Na to już sami wpadliśmy.
Jakiś dzień czy dwa później mimo wszystko wyciągnąłem szampana i wypiliśmy. Przy 0,01 g gazowanie było mocniejsze od przyciągania i dosłownie musiałem zatykać kciukiem butelkę i przykrywać dłonią każdą szklankę, żeby złapać rozpryskujący się płyn. Ale jakoś udało nam się wznieść toast.
- Nie najgorszy - stwierdził Payter połykając wino. - Zarobiliśmy przynajmniej kilka milionów na głowę.
- Jeśli dożyjemy, żeby je odebrać - warknęła Janine.
- Przestań być taką pesymistką. Wyruszając wiedzieliśmy, że to wszystko może nie wypalić. I nie wypaliło. Statek był zaprojektowany tak, żebyśmy mogli rozpocząć powrót na paliwie podstawowym, a potem tak ustawić silniki fotonowe, by móc wrócić za jakieś cztery lata. - I co wtedy, Lurvy? Będę dziewicą w wieku osiemnastu lat? I właściwie nikim.
- O Boże, Janine! Idź się trochę przewentyluj, co? Niedobrze mi się robi na sam twój widok.
Wszyscy mieliśmy siebie nawzajem dosyć. Byliśmy sobą zmęczeni, mniej tolerancyjni, niż przez cały ten czas, kiedy tłoczyliśmy się w pomieszczeniach statku. Teraz, kiedy mieliśmy więcej przestrzeni, żeby nie deptać sobie po piętach - aż ćwierć kilometra w najdłuższym odcinku, ścieraliśmy się bardziej niż przedtem. Co jakieś dwadzieścia godzin tępawy móżdżek Very płodził coś za pomocą dodatkowych programów i przedstawiał nam nowe pomysły: wypróbować silniki przy jednej setnej mocy, przy trzydziestoprocentowej mocy, a nawet przy pełnej mocy. A my zbieraliśmy się, żeby te pomysły zrealizować. Lecz skutek był zawsze taki sam: bez względu na to, jak mocno ciągnęliśmy Fabrykę Pożywienia, artefakt wyczuwał to natychmiast, korygował kurs i pchał z powrotem dokładnie z taką siłą i w takim kierunku, aby utrzymać stałe przyśpieszenie skierowane na sobie tylko znany cel. Jedyne, co zaproponowała nam dobrego, to teoria, że fabryka zużyła kometę, na której pracowała i aktualnie przesuwała się w kierunku następnej. Ale teoria ta była ciekawa jedynie z intelektualnego punktu widzenia. Nie dawała nic, co mogłoby nam praktycznie pomóc. A więc włóczyliśmy się po Fabryce, przeważnie w pojedynkę, wnosząc kamerę do każdego pomieszczenia i korytarza, do którego mogliśmy dotrzeć. Widzieliśmy to, co widzieli i oni, a co oni widzieli było transmitowane na Ziemię wiązką, która długo tam będzie docierała, ale nic z tego nie wynikało.
Z łatwością odnaleźliśmy miejsce, gdzie Trish Bover weszła do Fabryki. Znalazł je Payter i zawołał nas. Zebraliśmy się, żeby obejrzeć zgniłe już dawno temu resztki obiadu, rzucone w kąt majtki oraz napis, który wydrapała na ścianie:
TU BYŁA TRISH BOVER
oraz
POMÓŻ MI BOŻE!
- Może Bóg to uczyni - powiedziała Lurvy po chwili. - Ale chyba nikt inny.
- Musiała być tutaj dłużej niż myślałem - stwierdził Payter. - W niektórych pomieszczeniach walają się jakieś resztki.
- Jakie?
- Przeważnie zepsute żarcie. Tam, przy drugim lądowisku. Wiecie, gdzie są światła? - Wiedziałem, więc poszliśmy z Janine to zobaczyć. To ona wymyśliła, żeby mi dotrzymać towarzystwa, ale nie byłem tym specjalnie zachwycony. Tyle że temperatura 12°C i brak czegoś, co choćby trochę przypominało łóżko stępiło jej zainteresowanie. Może była po prostu zbyt przygnębiona i rozczarowana, by myśleć o utracie dziewictwa. Bez kłopotu odnaleźliśmy resztki jedzenia. Na moje oko nie były to racje Gateway - były paczkowane, kilka z nich jeszcze nie otwartych, trzy większe - wielkości kromki chleba, zapakowane w coś jaskrawoczerwonego - w dotyku przypominało jedwab. Dwie były mniejsze - jedna zielona, jedna tak samo czerwona jak inne, ale z różowymi kropkami. Otworzyliśmy jedną na próbę. Śmierdziała zepsutą rybą i najwyraźniej nie nadawała się już do jedzenia. Ale kiedyś było to jadalne.
Zostawiłem Janine i wróciłem do pozostałych. Otworzyli niedużą zieloną paczuszkę. Nie śmierdziała, ale była twarda jak kamień. Payter powąchał to coś, potem polizał i odłamał kawałek, uderzając o ścianę, i zaczął z namysłem przeżuwać.
- Całkiem bez smaku - stwierdził, spoglądając na nas z rozbawieniem. - Czekacie pewnie, czy wykituję. Chyba nie. Kiedy się to trochę pożuje, mięknie. Jak nieświeży suchar.
Lurvy zmarszczyła brwi,
- Jeśli to naprawdę było kiedyś jedzenie - przerwała i zamyśliła się. - Jeśli to jest naprawdę pożywienie, które zostawiła Trish, dlaczego tu po prostu nie została? I dlaczego w ogóle o tym nie wspomina?
- Chyba była przerażona - rzuciłem przypuszczenie.
- Oczywiście, ale nagrała raport. Ani słowem nie wspomniała o jedzeniu. Przecież dopiero specjaliści Gateway ustalili, że to Fabryka Pożywienia. I doszli do tego tylko na podstawie szczątków, które odnaleźli w Świecie Phyllis.
- Może zapomniała.
- Nie przypuszczam. - Lurvy zamyśliła się i nie powiedziała już nic więcej. Bo i cóż można było dodać? Ale przez następny dzień czy dwa nie chodziliśmy w pojedynkę po Fabryce.
Dzień 1311.
Vera w ciszy przyjęła informację o racjach żywnościowych. Po chwili wyświetliła polecenie, aby poddać zawartość paczek chemicznej i biologicznej analizie. Sami już na to wpadliśmy, ale jeśli wyciągnęła jakieś wnioski, nie powiedziała, jakie.
Dlatego i my też nic nie mówiliśmy. Kiedy wszyscy byliśmy na nogach, rozmawialiśmy o tym, co zrobić, jeśli Baza nie wymyśli żadnego sposobu, żeby ruszyć fabrykę. Vera sugerowała przymocowanie pozostałych pięciu silników i włączenie ich na pełną moc, żeby sprawdzić, czy Fabryka dałaby radę sześciu silnikom manewrującym. Propozycje Very nie były poleceniami i Lu-rvy wypowiedziała się w imieniu wszystkich.
- Jeśli włączymy je na pełny gwizdek i nie zadziałają - zauważyła - następny krok to przekroczenie granicy dopuszczalnej mocy. Mogą wtedy ulec uszkodzeniu i utkniemy tu na zawsze.
- A co zrobimy, jeśli takie polecenie usłyszymy z Ziemi jako rozkaz? - spytałem.
- Będziemy się targować - uprzedził komputer Payter, kiwając głową z rozwagą. - Jeśli chcą, żebyśmy podejmowali dodatkowe ryzyko, muszą nam więcej zapłacić.
- Czy to ty się będziesz targować, tato?
- Spokojna głowa. Słuchaj, przypuśćmy, że to się nie uda. Przypuśćmy, że będziemy musieli wracać. Wiesz, co wtedy zrobimy? - Raz jeszcze pokiwał głową. - Załadujemy do statku, ile się da. Znajdziemy różne małe urządzenia, które warto zabrać. Wpierw tylko trzeba sprawdzić, czy działają. Zapakujemy wszystko, co się zmieści - wyrzucimy zaś to, czego można się pozbyć. Większość ładunków burtowych tu zostanie i załadujemy te wielkie pojemniki z zewnątrz. O Boże, może nam się uda wrócić z artefaktami, które są warte kolejne dwadzieścia czy trzydzieści milionów dolarów.
- Na przykład wachlarze modlitewne - rzuciła Janine, klaszcząc w dłonie. W pomieszczeniu, w którym Payter znalazł jedzenie, było ich całe mnóstwo. Znajdowały się tam i inne rzeczy - leżanka z metalowej siatki, przedmioty na ścianach w kształcie tulipana, które wyglądały jak kandelabry. Ale wachlarzy modlitewnych były setki. Jak mi się udało szybko wyliczyć, licząc tylko tysiąc dolarów za sztukę, w samym pomieszczeniu, o którym wspomniałem, były wachlarze warte pół miliona dolarów na bazarze osobliwości w Chicago czy Rzymie... O ile w ogóle uda nam się je dowieźć. Nie licząc wszystkich pozostałych rzeczy, których inwentarz układałem sobie w głowie. Zresztą, nie tylko ja coś takiego robiłem.
- Najmniej w tym wszystkim warte są wachlarze - powiedziała Lurvy z namysłem. - Ale nie o nich jest mowa w naszym kontrakcie.
- Kontrakt! To co, co z nami zrobią? Zastrzelą nas? Wykiwają? Po tym, jak poświęciliśmy na to zadanie osiem lat życia? Przecież muszą dać nam premię?
Im więcej się nad tym zastanawialiśmy, tym lepiej to wszystko wyglądało. Zasnąłem myśląc, który z gadżetów i innych przedmiotów, jakie widziałem, można by zabrać z powrotem i co z tego wszystkiego miało największą wartość, i tej nocy miałem najprzyjemniejsze sny od chwili, kiedy wypróbowaliśmy silniki.
Zbudził mnie natarczywy szept Janine.
- Tato, Paul, Lurvy! Słyszycie mnie?
Przesunąłem się do pozycji siedzącej, rozejrzałem wokół. Nie mówiła mi do ucha - to było radio. Obok mnie siedziała rozbudzona Lurvy, a za chwilę pojawił się Payter, też z włączonym odbiornikiem.
- Słyszymy cię, Janine - odpowiedziałem. - Co...
- Zamknij się! - usłyszeliśmy szept, syczący dźwięk, jakby przyciskała wargi do mikrofonu. - Nic nie mówcie, słuchajcie. Ktoś tu jest.
Spojrzeliśmy po sobie.
- Gdzie jesteś? - wyszeptała Lurvy.
- Powiedziałam, żebyście się zamknęli. Jestem na dalszym lądowisku. Tam, gdzie znaleźliśmy jedzenie. Szukałam czegoś, co moglibyśmy ze sobą zabrać, tak jak mówił tata, tylko... no więc zobaczyłam coś na podłodze. Jakby jabłko, tyle że to nie było jabłko, coś rudawobrązowego na zewnątrz i zielonego w środku, i pachniało jak... bo ja wiem, jak... jak truskawki. I nie miało miliona lat. To było świeże. A wtedy usłyszałam - zaczekajcie chwilę.
Nie śmieliśmy odpowiedzieć. Słuchaliśmy tylko jej oddechu. Kiedy znów przemówiła, w jej szepcie brzmiało przerażenie.
- Nadchodzi w moim kierunku! Jest między mną i wami... Już po mnie. To chyba Heech...
Urwała. Usłyszeliśmy jej oddech i potem...
- Nie zbliżaj się! - krzyknęła. Nie wytrzymałem dłużej.
- Chodźcie! - wrzasnąłem, ruszając w kierunku korytarza. Payter i Lurvy pędzili tuż za mną długimi, płynnymi susami wzdłuż tunelu o niebieskich ścianach. Kiedy dotarliśmy w pobliże doków, zatrzymaliśmy się, rozglądając się wokół bezradnie.
Zanim podjęliśmy decyzję, w którą stronę szukać, dobiegł nas znów głos Janine. Ale nie był to ani szept, ani przerażony krzyk.
- Zatrzymał się! Zatrzymał się, kiedy mu kazałam - powiedziała z niedowierzaniem. - I to chyba nie jest Heech. Wygląda jak normalny człowiek, tylko jakby trochę zapyziały. Po prostu stoi i gapi się na mnie, i węszy.
- Janine! - krzyknąłem do radia. - Jesteśmy w dokach, którędy mamy iść?
Cisza. A potem, co dziwne, usłyszeliśmy jakby zaskoczony chichot.
- Idźcie cały czas prosto - powiedziała niepewnie. - Chodźcie szybko! Nie uwierzycie, co on w tej chwili robi!
Strona główna
Indeks